niedziela, 18 maja 2014

Rozdział 3

   Zaraz po przebudzeniu zabrałam się za sprzątanie. Nie chciałabym by ktokolwiek zobaczył te rysunki, a tym bardziej ja nie chciałam ich już więcej widzieć. To była jakaś masakra. Nawet bez liczenia było widać, że jest ich ze sto jak nie lepiej. Trzymając je wszystkie w rękach nie wiedziałam co zrobić dalej z nimi. Chciałam się ich pozbyć, ale nie mogłam ich od tak wyrzucić do śmieci, bo ciocia mogła by coś podejrzewać. Musiałam zrobić to dyskretnie. Na razie schowałam je pod łóżkiem, a sama poszłam się wyszorować. Musiałam zmyć te pastele z rąk i pot po kolejnym koszmarze.
    Stojąc pod ciepłym strumieniem wody zaczynałam się odprężać. Na chwilę zapomniałam o moich problemach. Niestety mój błogi spokój nie trwał długo. Ostatnie zdarzenia nie dawały mi spokoju. Ciągle przypominały o sobie, nie miałam chwili wytchnienia.
   Dziś śniadanie musiałam zjeść sama. Ciocia miała znowu jakąś ważną sprawę do załatwienia. To była doskonała okazja, żeby się pozbyć niezauważenie rysunków. Idąc do szkoły wyrzuciłam je do kubła i było po sprawie. Poczułam ulgę, wreszcie. Tego mi było potrzeba. Odrobinę się rozluźniłam i wreszcie się uśmiechnęłam. Mój humor się odrobinę poprawił. Wreszcie.
   Lekcje dziś były proste i szybko mi mijały. Nim się obejrzałam została mi już tylko łacina. Dla niektórych to może jakiś okropny przedmiot, a język durny i nie praktyczny, ale nie dla mnie. Praktycznie nie musiałam się go uczyć, jakbym go już znała, jakby był językiem, którym się zawsze posługiwała. Wydawało mi się to dziwne. Starałam się udawać, że nie umiem czegoś, albo nie rozumiem co do mnie nauczyciel mówi, ale zawsze gdy przychodziło co do czego nic z tego nie wychodziło. Tak jakbym była zaprogramowana do posługiwania się nim. Ogółem bardzo szybko uczyłam się różnych języków. Nie miałam z nimi większych problemów. Nie to co z matematyką czy chemią. To był dla mnie kosmos, a trójka wielkim osiągnięciem. W tym roku sobie przyrzekłam, że będę miała czwórkę z chemii. Nie ma innej możliwości. Nie wiedziałam i nie wiem jak to zrobię, ale jakoś średnio mi to wychodzi. Jak na razie najwyżej mogę liczyć na tróję, nie więcej.
   Na łacinie tak jak zwykle siedziałam z tyłu klasy. Liczyłam na to, że nauczycielka mnie nie zauważy i da mi spokój. Wystarczy, że już na francuskim pokazałam co potrafię. Wszyscy ze zdziwieniem się na mnie patrzyli jak bez problemu i z jaką łatwością rozmawiam w tym języku z nauczycielką. Zaczęli szeptać między sobą, pisać karteczki. Wiele osób było by zachwycone tym, że są na językach innych, ale dla mnie to było zbędne. Niestety i tym razem się przeliczyłam. Sorka zaczęła mnie przepytywać z odmiany czasowników. Po raz kolejny mówiłam jak zaczarowana. Ani razu się nie pomyliłam. Wszyscy patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Super.
   Gdy tylko usiadłam spuściłam wzrok w dół. Udawałam, że mój zeszyt jest bardzo interesujący. Długo tak nie wytrzymałam. Zerknęłam na zegarek. Zostało jeszcze ze dwadzieścia pięć minut lekcji. Musiałam na ten czas znaleźć sobie jakieś twórcze zajęcie. Mój wzrok padł na ołówek i zeszyt z czystymi kartkami, który nie wiedzieć czemu wyjęłam. Może miałam przeczucie, że będę miała wenę? Nie wiem. Wzięłam ołówek do ręki, ale bałam się cokolwiek narysować. Bałam się tego co stworzę, że będzie to kolejny obraz mojego złego wcielenia. Dobra raz kozie śmierć.- Pomyślałam. Zaczęłam kreślić nic nie znaczące linie i całkowicie poddałam się temu.
   Z czasem proste linie zaczęły przybierać określony kształt. Nie było by nic w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że rysowałam samą siebie w tym momencie. Szybko spojrzałam za siebie. Nikogo tam nie było. Rozejrzałam się po całej klasie. Jedni udawali, że słuchają nauczycielki, inni coś zawzięcie notowali, a reszta przysypiała. Ponownie spojrzałam do tyłu, ale i tym razem nikogo tam nie było. Przyjrzałam się uważnie rysunkowi. Wydawał się taki realny. Z lewej strony widniał napis. Był tak mały, że na początku go nie zauważyłam. Podniosłam kartę i skupiłam się na rozczytaniu tego. Z małymi trudnościami udało mi się go odczytać. Nie tego się tam spodziewałam. Wszystkiego, ale nie kolejnej groźby jakby już te w koszmarach nie wystarczały. Napis brzmiał: Twój czas dobiega końca. Ciarki przeszły mi po plecach, a tętno przyspieszyło. Wychodziło na to, że ktoś chciał się mnie pozbyć. Czas uciekał, a ja nie wiedziałam co robić, czy jest jakakolwiek nadzieja, że nie umrę? Cała moja przyszłość wydawała mi się taka mglista, zamazana, a jeszcze nie dawno było zupełnie inaczej. Wzięłam głęboki oddech. Przecież nie mogę się teraz załamać. Dam radę. W końcu to tylko jakieś pogróżki, które mój mózg tworzy. Muszę zacząć myśleć pozytywnie. Skupić się na tym co mam.
   Gdy tylko zadzwonił dzwonek zebrałam się i jak najszybciej wyszłam z sali. Musiałam odpocząć. Zastanowić się nad wszystkim, rozplanować. Byłam tak zajęta swoimi myślami, że nie zauważyłam, że na kogoś wpadłam. Szybko zaczęłam zbierać książki swoje i tego kogoś. Przeprosiłam i uciekłam. Tak po prostu uciekłam. Biegłam ile sił w nogach jak najdalej się da. Nie wiem jak daleko ani jak długo biegłam. Zalazłam się w jakimś parku, a może na skraju jakiegoś lasu? Nie miałam zielonego pojęcia. Jednak w tym momencie nie było to dla mnie zbyt istotne. Po prostu potrzebowałam ciszy, samotności i to dostałam, więc zostałam. Oparłam się o jedno z drzew. Mój oddech był przyspieszony. Już dawno tak nie biegałam. Byłam zbyt zajęta tym czego tak do końca nie mogłam zrozumieć. Ten bieg przypomniał mi jak bardzo tego brakuje, jak bardzo mi jest to potrzebne. Dzięki temu mogłam się wyżyć, choć na krótką chwilę zapomnieć o tym co mnie trapi. Ostatnimi czasy było tego tak wiele. Zbyt długi czas trzymałam to w sobie, nie mogłam nikomu o tym powiedzieć. Nie ufałam ludziom, nie wszystkim, nie od razu. Nawet ciotce Denise nie ufałam, a przecież od małego ją znam. Nie mogłam się nijak przełamać i pogadać z nią od serca. Nie umiałam.
   Czułam się tu taka samotna. Zaczyna się już trzeci tydzień jak tu mieszkam, a ja prawie nikogo nie znam, nie mogę z nikim normalnie porozmawiać. Cioci więcej nie ma niż jest tak jakbym była dla niej balastem, z Sydney zamieniłam dziś kilka słów bo się gdzieś spieszyła i to tyle moich znajomości. Chciałabym się nie przeprowadzić tu, ale nie mogłam inaczej postąpić. Po śmierci mamy nie zostało mi praktycznie nic, musiałam się przeprowadzić do ciotki choć na karku mam już te osiemnaście lat. Sama bym sobie nie poradziła, nie miałabym dokąd pójść.
   Rozpłakałam się. Nie wytrzymałam. Było tego zbyt wiele. Próbowałam być silna, lecz nie zawsze jest to możliwe. Pozwoliłam by łzy płynęły po moich policzkach. To bolało. Tak bardzo bolało.

* Blake *

   Chodziłem po pokoju w te i z powrotem. Nie mogłem usiedzieć w miejscu pięciu minut. Czułem, że jest coś nie tak, ale nie wiedziałem co. W szkole wydawała się taka nieobecna, przestraszona. Im intensywniej o tym myślałem tym gorzej się czułem z tym, że nie mogę jej pomóc. Musi przejść przez to sama. Musi odnaleźć złoty środek, musi zrozumieć.
   Rozmyślania przerwał mi dzwoniący telefon. To był mój brat.
- Cześć i jak się ma nasza ślicznotka? - Zapytał.
- No cześć. Nie najlepiej. Chyba się zaczyna, ale nie jestem pewien.
- Lepiej żebyś był pewien. Wystarczy jedna pomyłka i puff wszystko się posypie jak domek z kart.
- Wiem, wiem. Nie musisz mi przypominać. Jak się czegoś więcej dowiem dam ci znać.
- W takim razie nie trać czasu braciszku, działaj.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz